67 lat, a w nogach, rękach i sercu kondycja nastolatka. Ireneusz Matysek w tym roku przepłynął Wisłę kajakiem pod prąd, objechał Polskę rowerem i przeszedł dwa główne szlaki górskie. Łącznie ponad 5 tysięcy kilometrów! Zapytaliśmy Pana Irka, co go napędza.
Która wyprawa była najtrudniejsza?
– Często jest mi zadawane to pytanie. Trzy wyprawy były sporym wyzwaniem. Zostawiłem wygodne życie i wyruszyłem w Polskę na ponad 100 dni przebywania i spania pod gwiazdami. Prawie codziennie trzeba było rozbić i zwinąć obóz. Rano wyruszałem w trasę, nie wiedząc dokąd dotrę i gdzie będę nocował. Ale że lubię adrenalinę, to sprawiało mi to przyjemność. Najtrudniejsza była wyprawa kajakowa. Wisła to żywioł – spiętrzenia, kamienie, wiry, które wciągały już z odległości 20 metrów.
Jak wyglądały przygotowania?
– Pomysły na wyprawę były spontaniczne. Na przykład wyprawa rowerowa. Jechałem rowerem w lesie i pomyślałem: może tak wzdłuż polskiego wybrzeża przejechać rowerem? I za tydzień przygotowań wyruszyłem. A w trakcie pomyślałem: jak już wybrzeże, to może dookoła Polski? I tak się zaczęło.
Na każdej wyprawie miał Pan różne przygody. Która z nich najbardziej utkwiła Panu w pamięci, a o której nie chciałby Pan pamiętać?
– W każdym dniu wypraw były różne przygody. Największe to zauroczenie polską przyrodą i krajobrazem. Filmiki i zdjęcia najlepiej to przekazują (można je zobaczyć na moim profilu FB). Przerażony byłem, gdy na Wiśle (będąc w kajaku), złapała mnie poważna burza. Pioruny waliły w wodę, ulewny deszcz, a ja bez możliwości schronienia. Po prawej stronie mielizna, po lewej mokradła. Wiedząc, że Wisła ściąga pioruny, miałem ogromnego stracha.
Jak reagowali ludzie spotkani na trasach?
– Bardzo życzliwie. Płynąc kajakiem Wisłą pod prąd, prawie każdy wędkarz mówił, że jeszcze nigdy czegoś takiego nie widział. Najczęściej słyszałem jedno słowo: „szacunek”.
Na widok obładowanego roweru ludzie pytali: „Skąd? Dokąd?”. W górach: „Jaki plan na dziś?”. A moja odpowiedź zawsze była ta sama: „Nie mam planu. Kiedy poczuję, że pora się zatrzymać, rozbijam obóz”, czy to na klifie nad morzem, na plaży, na wyspie rzecznej czy na szczycie góry…
Ma Pan już plan na kolejną wyprawę?
– Chcę od Wałcza kajakiem dopłynąć do Świnoujścia, a potem wzdłuż całego polskiego wybrzeża do Mierzei Wiślanej i rzekami wrócić do Wałcza.
Czym zajmuje się Pan na co dzień?
– Jestem emerytem, więc zajmuję się tym, co sprawia mi przyjemność. Pobudka o 6:00, gimnastyka, a potem aktywność: rower, bieg, rolki, kajak. Zimą łyżwy i narty biegowe.
Przy okazji. Był Pan kiedyś na coś chory?
– Aktywność towarzyszy mi od dzieciństwa. W piwnicy zrobiłem siłownię ze sztangą i hantlami z puszek zalanych betonem. Ćwiczyłem kulturystykę, wspinałem się w „małpim gaju” obok jednostki wojskowej. Czy byłem chory? Krótko: nie wiem, co to jest ból głowy.
Jaka dyscyplina sportu jest Panu najbliższa?
– Biegi przeszkodowe OCR. Mam na koncie około 400 medali, a w jednym roku zdobyłem aż 74! Zdarzało się, że z sobotniego biegu nocą jechałem 400 km, żeby w niedzielę wystartować w kolejnym.
Od czego i kiedy zaczął Pan uprawiać ekstremalne sporty?
– Osiem lat temu zobaczyłem w telewizji fragment biegu z błotem i linami. Pomyślałem: to coś dla mnie. I tak zaczęło się moje bieganie w OCR-ach. Do dziś – mimo 67 lat – sprawia mi to wielką radość. Warto być aktywnym, żyć zgodnie z naturą i ją szanować. Człowiek może naprawdę wiele, jeśli tylko chce. Na koniec chcę podziękować Janinie Sakosik, bo bycie kibicem jest równie wyczerpujące jak bieg przeszkodowy.
Dziękuję za rozmowę
Pytał Marcin Koniecko






Komentarze
Dołącz do dyskusji.
Badz pierwsza osoba, ktora skomentuje ten artykul.